Wersja .pdf: [download id=”3954″]

Ilustracje: Grzegorz Kadvit


Opowiadanie dedykowane Joannie.

Obyś nigdy nie przepoczwarzyła się w Felczer.

 

Pani Katarzyna Felczer przetarła oczy. Ziewnęła długo. dopiero w połowie orientując się, że wpatruje się w nią doktor Iga Ostaszewska. Zawstydziła się.

Gdy rozpoczynała rezydenturę neurologiczną niespełna rok temu, pracowała nad własną marką. Pochodziła z typowej miejskiej rodziny. Była jedynaczką, efektem wielce radosnych chwil spędzonych w Karpaczu, napędzanych paliwem alkoholowym. Z domu wyfrunęła w czasie studiów, dziękując Bogu, że tatuś, choć umiarkowany alkoholik, zarabiał wystarczająco, by zapewnić córce wykształcenie medyczne. Zdobyła dyplom, zrobiła specjalizację, wzięła kredyt i kota ze schroniska. Czuła, że jej życie należy do niej. Tylko do niej.

Wczoraj, nim rozpoczęła pracę o ósmej rano, wzięła zimny prysznic i ubrała się w kitel. Potem dwiedziła kilku bezimiennych pacjentów, postawiła kilka diagnoz, uzupełniła kilka kart. Przed południem poszła na lekki obiad złożony z sałatki greckiej i kompotu ze szpitalnej stołówki, a następnie pozwoliła sobie na lekki flircik z ratownikiem z SOR-u. Potem poszła pobiegać. Co z tego, że w czasie dyżuru? Ostaszewska siedziała na miejscu i oglądała głupie seriale. Przebiegła standardowy dystans wiodący od szpitala do strefy przemysłowej. Po powrocie znów prysznic, znów lekki posiłek i flircik. Tym razem z doktorem, ukrywającym obrączkę w kieszeni fartucha.

Czuła się wyczerpana. Ale nawet dziewiętnasta godzina dyżuru jej nie usprawiedliwiała. Dyżuru, co ważne, płatnego nieźle, choć nieadekwatnie do wysiłku włożonego w studia. W końcu żyć za dwanaście patyków miesięcznie to prawie żebranina.

Zerknęła na doktor Ostaszewską. Długie, ciemne włosy. Ani za wysoka, ani za niska. Duże migdałowe oczy, ładne policzki i tyłek. Przyjemny głos. Ogląda flądra sękata kolejny głupi szoł z aktorami za sto złotych, czytując na zmianę „Nieśmiertelność” Andrzeja Szczeklika. Inteligentka, cholera jej ciasna. Doktor Felczer obiecała sobie, że też przeczyta „Nieśmiertelność”. Kiedyś. Może na wakacjach w Tel Awiwie?

– Kasiu? – Ostaszewska podniosła głowę z leżanki.

Obie lekarki były sobie po imieniu od pierwszego spotkania. Przejście na mniej oficjalną stopę zaproponowała doktor Ostaszewska. Oczywiście. Nie było to w smak doktor Felczer, ale wstydziła się odmówić. Teraz żałowała. Wolałaby, aby przy pacjentach doktor Ostaszewska tytułowała ją należycie. Lub nie – poprawiła się w myśli. W końcu ani jedna, ani druga stopnia doktorskiego jeszcze nie uzyskała. Pani lekarz – jakże dziwnie to brzmi.

– Słucham? Powtórz proszę. Zamyśliłam się.

Doktor Felczer odwróciła się od komputera. Zminimalizowała okienko z Pasjansem i odchrząknęła.

– Kiedy została przyjęta pani z szóstki? – zapytała Ostaszewska, przeciągając się na wersalce.

– Dzisiaj rano.

– Objawy?

Dopytuje się mnie, jakbym była byle pielęgniarką!

– Pacjentka ma problemy z prawidłowym wysławianiem się. Podczas wywiadu długo kleiła zdania i przeciągała słowa. Występowały również chwilowe otępienia i brak możliwości komunikacji… – doktor Felczer kartkowała historię choroby.

– Alzheimer? – zapytała Ostaszewska.

Katarzyna Felczer nie cierpiała, gdy ktoś jej przerywał. Już podczas studiów irytowali ją profesorowie, którzy podczas egzaminu wcinali się w zdania, burząc jej wypowiedź.

– To nie wszystko – dodała z zaciśniętymi zębami. – Drżą jej dłonie. Przy podpisywaniu przyjęcia do szpitala nie była w stanie prosto napisać swojego nazwiska. Rozgląda się nerwowo, zwłaszcza, gdy milczy. Jeszcze na SOR-ze potrafiła roześmiać się, by zaraz potem płakać. Nie wykluczam pląsawicy Huntingtona lub padaczki skroniowej.

Chorób w rzeczywistości nie wykluczał lekarz psychiatra wezwany na konsultację na SOR. O tym jednak doktor Felczer nie raczyła powiedzieć doktor Ostaszewskiej. Niech ta uważa, że to jej diagnozy.

– Sprawdzę to – odparła Ostaszewska, wracając do lektury książki.

Doktor Felczer zachciało się spać. Podniosła się ciężko z fotela i wyjrzała za okno. Miała nadzieję, że promienie słoneczne ją rozbudzą. Zamiast słońca doświadczyła jednak szarówy, tak typowej dla późnej jesieni.

Wypchany po brzegi parking był jedną z codziennych zmór personelu szpitala. Pracownicy o stażu dłuższym niż pięć lat mogli parkować na wydzielonym miejscu za lądowiskiem dla helikopterów. Fakt, iż nie mogła tam zostawiać auta, Felczer uważała za dyshonor. Dlaczego byle pielęgniarka może tam parkować?   – burzyła się w duchu. Studia medyczne są cięższe od pielęgniarskich, lekarz ma większą odpowiedzialność… Argumenty mogłaby wyliczać do rana!

Chociażby taka Żołędziowa, pielęgniarka kardiologiczna. Gada z pacjentami, pobierze krew, zmieni pościel, niekiedy zrobi EKG, jak Felczer nie ma czasu… Ale co to za sztuka? Każdy może się tego nauczyć, a uniwersytety w Polsce dają pielęgniarkom dyplomy wyższej uczelni. Kpina.

Stojący przy komputerze telefon zadzwonił niespodziewanie.

– Tak? – syknęła Felczer.

Zaraz zrzedła jej mina.

– Już idę. – Odłożyła słuchawkę. – Idę na dół. Wzywają.

„Dołem” określano SOR. Znowu między tabun roszczeniowych pielęgniarek. Znowu  do tych głupich pacjentów, którzy z bólem gardła jadą do szpitala. Znowu tam. Znowu, znowu. Wychodząc z pokoju w poczuciu niesprawiedliwości społecznej, Felczer wpadła na mężczyznę.

– Dzień dobry – przywitał się tubalnym głosem.

– Dobry, dobry – odpowiedziała zdawkowo Felczer.

Nosił granatowy sweter pod długą rozpiętą kurtką. Minę miał mało sympatyczną, postawę przygarbioną i długie dredy związane w kitę. Policjant albo detektyw. Katarzyna Felczer nie zapamiętała opowieści koleżanki. Coś jej nie pasowało. To przyjmują na służbę z taką fryzurą? Sprawiał wrażenie nieciekawego i szorstkiego człowieka, choć, jak zarzekała się Ostaszewska, był słodkim misiakiem. Tak oto prezentował się gbur Ostaszewskiej, zwany dla zmylenia rzeczywistości mężem. Mężczyzna zniknął za drzwiami. Doktor usłyszała jeszcze „cześć, skarbie” i odzew Ostaszewskiej, przez co prawie dostała cukrzycy.

Burczenie starych jarzeniówek irytowało Felczer. Dźwięk zepsutych lamp, przerywany trzaskiem, był znakiem firmowym polskiej służby zdrowia. Zepsucie, zepsucie, reforma, zepsucie.

Szła długim korytarzem, mijając drzwi zamkniętych sal. Czasem słyszała chrapanie, czasem odchrząknięcie. Cisza przerywana pojedynczymi odgłosami pacjentów wzbudzała w Felczer niepokój.

To głupie, pomyślała. Przecież potrafię nazwać źródło tych dźwięków. Wiem, skąd pochodzą, a mimo to odczuwam niepokój… Czemu?

Krzyk. Potwornie głośny, upiorny, przeszywający każdą kość, każdy mięsień krzyk.

Przystanęła. Jej nogi pani doktor, doskonale uformowane dzięki  długim wizytom na siłowni, nagle zamieniły się w kamień. Oddech przyśpieszył, a dłonie zrobiły się mokre od potu. W gardle zabrakło śliny, a w duchu, który oczywiście jest głupią metaforą dla prostaczków, zabrakło wiary.

Darło się jakieś dziecko! Jezu! Gdzie?! Pediatria jest dwa piętra wyżej!

Ruszyła. Przyśpieszyła. Bała się. Czuła, że ktoś za nią idzie. Miała ochotę zacząć biec. Ktoś, coś za nią drepcze. Boże. Jezu. Nie mogę zacząć biec! To tylko moja wyobraźnia. Tylko moja!

Tylko twoja?

Przypomniała sobie. Na końcu korytarza jest wejście do piwnicy i kotłowni. Stamtąd ogrzewane jest północne skrzydło szpitala. Cieć o nieznanych Katarzynie Felczer personaliach trzyma tam kota. Sierściuch czasami sterczy pod drzwiami i miauczy. To nie dziecko. To kot.

Ale strach był prawdziwy.

Przystanęła obok wejścia do piwnicy i kotłowni. Spojrzała z pogardą na drzwi i parsknęła. Położyła dłoń na klamce, lecz nie nacisnęła jej. Bała się.

Ale czego tu się bać? –  pomyślała. Potwory nie istnieją, duchy to bajeczki dla niesfornych gówniarzy, więc czego się boję? Pewnie tego, przekonywała się, że zamknięty za drzwiami kot wybiegnie na korytarz. Tak, tego się boję.

Pchnęła drzwi i weszła na klatkę schodową. Zastanawiała się, czy pójść schodami, czy skorzystać z windy. Wybrała schody.

W windzie śmierdzi potem i starymi ludźmi, pomyślała Felczer.

Zapomniała buteleczki Chanel No.5 z dyżurki, a nie chciała pokazywać się na SOR-ze, ciągnąc za sobą nieprzyjemny fetor. Weszła na półpiętro i zatrzymała się. Poprawiła mankiety fartucha, ziewnęła i upewniła się, że upięty wcześniej kok nie poluzował się. Przejrzała się w szybie. Odbicie nie poprawiło jej nastroju. Nie widziała dokładnie, lecz podejrzewała, że ma podkrążone oczy. Opuchlizny nie mogła przykryć grubą warstwą makijażu. Nie cierpiała tego. Uważała, że lepiej stosować naturalne metody – piła dużo wody i odżywiała się głównie produktami pochodzenia naturalnego, choć czasami grzeszyła, pożerając kebaba. Westchnęła i spojrzała jeszcze raz na szybę. Stan poprawny – oceniła – wymagający regeneracji.

Korytarz prowadzący na SOR był znacznie krótszy od tego w piwnicy. Nie był również tak złowieszczy. Minęła szpitalną recepcję, odpowiadając zdawkowo dyżurującej pielęgniarce, która powiedziala jej „dobry wieczór”. Czemu nie dodała „pani doktor”?

Głupia cipa. Powinna tak się do niej zwrócić!

Postępująca demokratyzacja społeczeństwa emancypuje jednostki, które zapominają o swoim miejscu. Katarzyna Felczer nie rozumiała, dlaczego środowisko lekarskie spoufalało się z personelem medycznym, nad którym górowało w każdym calu.

Otworzyła rozsuwane drzwi i weszła do jasnej sali. Na łóżku leżał postawny mężczyzna. Znoszone dżinsy i zamszowe buty. Za duży longslim uwydatniał delikatną nadwagę i zupełnie nie pasował do pucołowatego oblicza. Blondyn z przetłuszczoną twarzą. Lico przerośniętego gówniarza, mentalnie trwającego w okresie buntu.

Roman!

Znasz go?

Znam.

– Kaśka? – Blondyn uniósł okrągłą głowę. – Kaśka Felczer?

Zatem pamiętał. Pamiętał ją z czasów zielonogórskiego liceum, gdy Katarzyna uważała się za brzydkie kaczątko, a Roman należał do jej osobistego fanklubu. Osobowość chłopaka nie trafiała w gusta wyzwolonej nastolatki. Był oczytany, znał się na historii i kulturze. Rozumiał odniesienia do „Ogniem i Mieczem”, cytował „Pana Tadeusza”, potrafił połączyć treści klasycznego rocka z anime i mangą, co  samo w sobie jest intelektualną enigmą. Lub kompletną stratą czasu. Nauczyciele wróżyli mu karierę związaną z literaturą, od biedy z dziennikarstwem, ale on po maturze wybrał się na studia archeologiczne. Tylko po to, by koniec końców zostać urzędnikiem w starostwie powiatowym, o czym dowiedziała się z serwisu społecznościowego.

Nie znosiła ludzi w jego typie. Pamiętała ze spotkań absolwentów, jak Roman żywiołowo opowiadał o studiach archeologicznych. Snuł opowieści o zabytkach i artefaktach, jakby były czymś magicznym. Ględził jak opętany, by po uzyskaniu magisterium porzucić całą tę magię i dołączyć do armii biurokratów. A przecież mógł założyć firmę. Rodzice by pomogli. W końcu wcześniej kupili mu mieszkanie. Na pewien czas zacisnąłby zęby i pokisił się w kawalerce… Skoro ona może, to każdy może.

Gardź nim, Kasiu. Gardź. Pogarda to przywilej ludzi wielkich albo tych, którzy stale wzrastają.

Wzrastam?

Wzrastasz.

Dziękuję!

– Cześć, Roman. – Pani doktor wysiliła się na uśmiech. – Co ci?

Okrągła buzia napompowała się jak rozdymka. Małe, świńskie oczka powiększyły się, a fałdy pod longslimem zafalowały jak wody Bałtyku smagane północnym wiatrem.

– Nie poznałem cię! – egzaltował się jak dawniej.

Wstał. Felczer przeczuwała najgorsze. Nie pomyliła się. Dawny znajomy uściskał ją serdecznie, choć  delikatnie. Zaraz po tym usiadł na łóżku.

– Opowiadaj! Co u Ciebie? Widzę, że spełniło się twoje eee… – Szukał słowa prawie grzebiąc w nosie. – Marzenie?

Jakiż on żałosny.

– Ach, nic takiego. – Nieco zakłopotana pani doktor spojrzała na kartę pacjenta. Ktoś się pomylił w papierach, ponieważ nie była to karta Romana, a pani Skiblewskiej spod szóstki. – Studia, staż, rezydentura i specjalizacja. Nic nadzwyczajnego.

Nie chciała schodzić na prywatne tematy. Zaraz zacznie wypytywać o szczegóły. O męża, którego nie ma. O dzieci, które zostały wyskrobane. O własność, którą ma na kredyt.

A to, co? Wątpliwości?

Nie no… Skąd.

Refleksja taka?

Tak. Refleksja.

– Kasiu? – aksamitny głos uratował ją przed dalszą rozmową.

Doktor Adam Rajczek. Posągowy młody doktor, posiadający romantyczną, słabą silną wolę. Często flirtował z pielęgniarkami i chyba jeszcze częściej tłumaczył się z flirtów żonie z kardiochirurgii. Chowanie lewej dłoni do kieszeni fartucha doprowadzało doktor Felczer do cichego rozbawienia.

Nie inaczej było tym razem.

– Pan… – urwał doktor Rajczek.

– Roman – dokończył blondyn.

– Pan Roman odwiedził nas około godziny temu. Leży i cierpi jak prawdziwy mężczyzna z gorączką. – Rajczek uśmiechnął się do własnego żartu. Roman załapał. Felczer nie. – Uskarża się na biegunkę i bóle mięśni. Nieco gorączkuje i nie może zbić temperatury lekami. Krwawego stolca nie stwierdzono.

– Boli mnie jeszcze głowa – dodał Roman zaczerwieniony, jakby przyłapany na wstydliwym grzeszku.

– Dlatego wezwałem ciebie, Kasiu – rzekł doktor Rajczek.

Zastanowiła się.

Myśl, Kasiu, myśl! Miałaś z siedem lat. Wakacje u babci Władzi w Otyniu. Jadło się owoce prosto z drzewa, warzywa prosto z ziemi. Ciumkało mleczko z cyca krowy. Pamiętasz, jak diarrhoea prawie rozsadziła ci dupsko? Co? Że obrzydliwe? Sama opowiadasz znajomym, tym, którzy zostali oczywiście, że nic, co ludzkie, nie jest ci obce. Wstydzisz się, że obsrałaś sobie majtki? Nie rozśmieszaj mnie.

– Podejrzewam wirusowe zakażenie przewodu pokarmowego – dedukowała doktor Felczer. – Musiałeś nie umyć rąk przed posiłkiem. To nic poważnego. Wypiszemy L4 na trzy, cztery dni i staniesz na nogi. Adam, zajmiesz się tym? Muszę zajść na psychiatrię. Ktoś zostawił tu kartę innej pacjentki…

No już, nie dąsaj się, Kasiu. Co za burdel, prawda?

Jak wszędzie. Jak w całym NFZ.

Zrobiłabyś z nim porządek?

Gdybym tylko mogła…

Odwróciła się pełna radości, że spotkanie z kłopotliwym starym znajomym dobiega końca. – Kaśka? – szepnął Roman za plecami Felczer.

– Hm? – odwróciła się.

– Może kiedyś…

– Nie, Roman – wtrąciła raptownie, czując nadchodzące żałosne pytanie.

Powiedz mu, że pochodzicie z innych światów. W twoim uporządkowanym mikrokosmosie wyrośnięci chłopcy pozostają w sferze dowcipów. Po pracy grają w gry komputerowe, walą konia do dziewczyn z Instagrama. Dziewczyny, które posiadają, są w formacie JPG, a jedyne, co je obsługuje, to Photoshop. Czasem wyjdą do knajpy z innymi podobnymi sobie homo millenialis, śliniąc się do barmanek dorabiających do studiów. Pamiętasz takich, Kasiu? Pracowało się w Heaven i czuło dotyk męskich dłoni na pośladkach. Poważny i kulturalny zielonogórski klub? Raczej obora dla wymuskanych pajaców.

Powiedz mu, że ty pragniesz kogoś innego. Nie! Zasługujesz na kogoś innego. Zrównoważonego eleganta, na odpowiedzialnej pozycji. Takiego jak twój tatuś, którego nigdy nie było w domu. Co? Chcesz coś dodać? Ach… Ma znać felietony Krystyny Kofty i Jana Hartmana. Ma być też, jak ty to mówisz, społecznie aktywny? Nazwiska też jego nie przyjmiesz. Przecież twoje już wkrótce będzie znane i poważane.

Och, Kasiu…

– Znaczy… Może kiedyś, ale sam wiesz, jak to jest z pracą… Jeszcze ta rezydentura – uśmiechnęła się najniewinniej, jak potrafiła.

– Spokojnie. Rozumiem. – Roman musiał spodziewać się podobnej odpowiedzi. Uśmiechnął się. – Leć, nie zatrzymuję.

Z SOR-u wyszła szybciej, niż zamierzała. Puściły jej nerwy, za co zganiła się w myślach. Nie zdążyła posłać promienistego uśmiechu doktorowi Rajczkowi. Kiepski początek romansu.

Romansu? Chcesz mieć z nim romans?

Powinnam mieć z nim romans.

Przystanęła przed schodami. Nie mogła się zdecydować, czy pójść schodami, czy użyć windy. Windy, rzecz jasna, używali pacjenci. Cuchnęli moczem, potem, czasem nawet kałem, a także środkami dezynfekującymi używanymi przez salowe. Smród Felczer by wytrzymała, gorzej z gadatliwością. Chorzy często zadawali pytania, nie mogąc znieść krępującej ciszy. Uskarżali się na wyimaginowane bóle, na to, że boli ich to samo, co sąsiadkę. Na katar, na kaszel, na to, że ktoś spod jedenastki ma gazy, a w nocy chrapie.

To tylko dwa piętra,  pomyślała.

Pójdę schodami.

Powróciła myślami do Romana.

Co on sobie wyobrażał? Może gdyby miał więcej pewności siebie, Katarzyna Felczer zaszczyciłaby go przyjęciem zaproszenia na kawę. Lub piwo. Brak pewności siebie u mężczyzn to ich słabość. Kobieta czytała niegdyś artykuł, że winę za to ponosi duży odsetek ojców wybierających zamiast odpowiedzialności –  alimenty. Głupi artykuł. Samotne matki mają ogrom siły, ale jakimś sposobem wychowują same safanduły! Artykuł mówił, że winny jest brak ojca… Zresztą, to były wypociny jakiegoś prawicowego kretyna. Co on może wiedzieć o kobietach? Co taki Roman może wiedzieć o mnie? Wiecznie wystraszony, zamknięty w klatce, w której każdy pręt to jakaś fobia.

Och, Kasiu! Po co o nim tak rozmyślać? Chodź na…. górę.

Co?

Co „ co”? Miałaś iść do Skiblewskiej. Kartę odnieść.

Poszła.

Na korytarzu oddziału psychiatrycznego mrugała jarzeniówka. Wymienić ją miał konserwator, ale od momentu porażenia prądem pozostawał na intensywnej terapii. Zastanawiające – dumała Felczer –  że pracownik z długoletnim doświadczeniem popełnił prosty błąd i nie sprawdził, czy dopływ prądu jest odcięty.

Kasiu, pewnie był pijany. Pamiętasz ciecia z osiedla Konstytucji? Non stop chodził nagrzany. Takie wypadki zdarzają się często. Doprawdy, nie ma powodu, by zajmować sobie umysł człowiekiem zastępowalnym.

Próbowała ignorować mrugające światło. Po co – myślała – wybrałam taką specjalizację? Chryste, przecież to wariaci. A od wariatów się szaleje. Ostrzega przed tym statystyka. Czemu nie wybrałam dermatologii? Czemu nie poszłam na coś może niehigienicznego, ale spokojniejszego?

Bo jesteś ambitna, Kasiu.

Jestem.

Słyszała chrapanie, sapanie, gdzieś ktoś śmiał się po cichu, jakby przez sen. To przerażało Felczer. Kiedyś, na nocnym dyżurze, spędzała czas przy śpiącej pacjentce. Kobieta leżała w indywidualnej sali, co Felczer uznała za szczęśliwy zbieg okoliczności. Zabrała „Wysokie obcasy”, włączyła nocną lampkę i zaparzyła kubek kawy Pellini. Rzecz jasna stuprocentowej arabiki. I nagle, pogrążona w zadumie nad artykułem Anny Dudek o grach i porno, usłyszała śmiech. Gardłowy, głęboki, równomierny. Lekarz zerwała się na równe nogi, strącając kubek z szafki nocnej. Trzask obudził śpiącą pacjentkę. Było po strachu.

Nie wiedziałaś, co się dzieje. Co, Kasiu? Nie spodziewałaś się, że człowiek przez sen może się śmiać?

Wzdrygnęła się, gdy poczuła mocną wibrację wyciszonej komórki. Wyciągnęła telefon z kieszeni spodni i spojrzała na wyświetlacz. Na stłuczonej szybce iPhone’a 8 widniał starszy mężczyzna z nienaturalnie białymi zębami. Wicedyrektor Ambrański.

– Tak? – rzuciła, gdy odebrała.

– Dobry wieczór, pani Kasiu. To ja.

Wiem, kretynie. Wyświetla mi się twoja gęba na ekranie.

– Och, dobry wieczór, panie Ambrański. Coś się stało? Mam do pana podejść?

– Nie, nie, spokojnie, chciałem…

W słuchawce zaczęło trzeszczeć. Felczer usłyszała długi szum. Po nim coś jakby jęk cierpiącego człowieka.

– Halo? – powiedziała głośniej.

– Przepraszam, coś przerywa. Słyszy mnie pani?

– Tak, panie dyrektorze. Już lepiej. Jestem na psychiatrii. Chyba gubię zasięg.

– No to krótka piłka. Czy wzięłaby pani dyżur pojutrze?

Zatkało ją.

– Ale…

Nockę miałaś odespać. Jutro z rana – czort z tym, że niewyspana! – na crossfit. Po południu wizyta u kosmetyczki i fryzjera. Potem może skromny obiad w „Zielonce”. Oczywiście na pokaz. Głód po wegeżarciu zrekompensujesz w domu, opierdzielając trzy porządne udka z kurczaka w zalewie pieczarkowej. Wieczorem seans z Jackiem Rabbitem i Piniunią, z którą przydałoby się pójść na sterylizację.

– Panie dyrektorze – jęknęła Felczer.

Postaw mu się! Postaw!

– Dzisiaj mam dyżur, jutro ustawowo wolne, a na dyżur, o którym pan mówi, miał iść doktor Bąk.

– Bąk, Bąk. Odleciał! – w słuchawce rozbrzmiał piskliwy śmiech ordynatora. – Młoda pani jest, a za dyżur dziewięćset złotych szpital płaci. To chyba nieźle jak za dwanaście godzin, prawda?

– Prawda.

– Doktor Bąk się rozchorował, a ja od razu pomyślałem o pani. To co? Mogę panią wpisać? Tak? Świetnie.

– Tak… Proszę. I dziękuję.

Dopiero po chwili Katarzyna Felczer zrozumiała, że wicedyrektor rozłączył się, nim zdążyła cokolwiek powiedzieć.

Westchnęła. Miała dość.

Drzwi od sali numer sześć były zamknięte. Doktor Felczer energicznie nacisnęła na klamkę i ruszyła do przodu.

– Szlag! – warknęła.

Zaparła się i mocniej pchnęła drzwi. Puściły.

Sala była oświetlona buczącymi jarzeniówkami. Lampy biły mocnym światłem, rzadko mrugając. Pacjentka nie leżała w łóżku. Siedziała naprzeciwko okna, odsłaniając jakby nieśmiało płat żaluzji. Zdawała się wypatrywać czegoś w ciemnościach. Doktor Felczer zamknęła za sobą drzwi.

– Pani Skiblewska? – zapytała, unosząc pod nos kartę pacjenta.

Kobieta nie odpowiedziała.

Ubrano ją w standardową szpitalną piżamę w kolorze beżu. Nieco przydługą jak na gust pani doktor. Może i dobrze – myślała. Pacjentka miała wychudzone nogi. Siedziała pokracznie na krześle, łącząc ze sobą kolana, a stopy trzymając rozstawione. Nie opierała się. Wychylała się i garbiła, wpatrując w okno.

– Pani Skiblewska? Halo?

Pacjentka zaśmiała się cicho pod nosem. Dziwnie. Chrapliwie. Katarzyna Felczer westchnęła ciężko. Zrobiła krok i zatrzymała się gwałtownie.

Skalpel! Na stoliku obok łóżka leżał skalpel! Co za kretyn go zostawił?! To wbrew zasadom, wbrew protokołowi! Felczer nie przepadała za rozdrapywaniem ran przeszłości, ale słyszała, że dwadzieścia jeden lat temu pacjent psychiatryczny podczas wywiadu rzucił się na lekarza. Pokroił biedakowi twarz. Policja podobno napisała w raporcie, że chory próbował dostać się przez usta do przełyku. Czternaście lat temu inny pacjent próbował odciąć sobie głowę skalpelem. Dla większej skuteczności zaczął od kręgów szyjnych. Z kolei siedem lat temu chirurg po nocnym dyżurze otworzył sobie gardło. Dlaczego? Nie ustalono.

Spojrzała na Skiblewską.

Czego ona tak wypatrywała? Może faktycznie choruje na pląsawicę? Zaczęła się kołysać. Choroba sieroca, hah! Kompletna wariatka. Znowu charczy, chyba jej ślina na kolana cieknie. Co za wariatka. Powinnam wezwać pielęgniarkę, by się nią zajęła. Ale co powiem? Że brzydzę się pacjentki? Trochę to prawda, ale nie. Nie no, przypał. Nie mogę. Muszę sobie poradzić sama. Bywa.

Zrobiła krok do przodu.

W odbiciu grubej szyby zobaczyła coś dziwnego. Skiblewska dalej gapiła się w nicość, ale pani doktor zdołała wypatrzyć, że z twarzą kobiety jest coś nie tak… Powyżej nosa widniała duża plama z czymś okrągłym na środku. Plama poruszała się nerwowo. Również z dolną częścią twarzy było coś nie tak. Uśmiech. Zbyt szeroki.

Felczer zacisnęła mocniej zęby. Żyły na jej smukłej szyi jakby zesztywniały, a serce zaczęło szaleńczo łomotać.

Skiblewska wstała i zaczęłą powoli odwracać głowę w kierunku lekarki.

Bardzo powoli.

Odbicie w lustrze mogło być igraszką perspektywy. Bezpośredni widok już nie. Skiblewska uśmiechnęła się trzema rzędami rekinich kłów. We wnętrzu rozwartej gęby wił się ośliniony język. Czarne, jak węgielki oczy wydawały się radosne, wręcz pogodne. Wiotkie ciało starej, schorowanej kobiety poruszało się nienaturalnie sztywno.

– Morgahun viktea’h Eo’z lyaghta – wyburczała kreatura strasznym głosem. – Welgkhom meh! Maluserpent wih eyath yoz mundu!

Nim Felczer zdążyła wykonać jakikolwiek ruch, potwór skoczył do niej. Pchnął kobietę na łóżko i ugryzł ją w rękę. Adrenalina zrobiła swoje. Strach nie sparaliżował jej. Jeszcze. Krzyknęła z bólu i odkryła szybko, że krzyk nie roznosi się po pomieszczeniu. Zostaje w jej głowie.

Skiblewska chwyciła skalpel leżący na stoliku przy łóżku. Wtedy Felczer sparaliżował strach. Stwór uderzał na oślep, aż pościel nabrała brunatnego koloru. Doktor zaczęła się szamotać i wtedy uderzył ją ból między nogami. Krew trysnęła potężnym strumieniem.

– Nie! Nie! – krzyczał głos w jej głowie.

Kasiu. Wkrótce koniec.

– Na pomoc! Jezu! Mamo!

Stwór próbował unieść ręce kobiety do góry. Rezydentka broniła się pomimo bólu w okolicach ud. Potwór uderzył ją pięścią w twarz. Delikatne chrząstki nosa pękły. Cięcie pod pachą.

Szast, prast, głupia dziewucho!

Lekarka traciła siły. Czuła, że odpływa.

– Błagam! Nie! Proszę! Co się dzieje?!

Zabieram cię na wycieczkę.

Gdzie?!

Do innego świata, głupia pindo.

***

Pan Jerzy, jeden z konserwatorów szpitala w Nowej Soli, wrócił do pracy po długiej rekonwalescencji. Niektórzy ludzie z personelu medycznego skarżyli się na mrugające jarzeniówki. Konserwator usterek nie zauważył, ale wymienił niektóre świetlówki na nowe.

Stare pójdą na handel, postanowił.

Wychodząc z kostnicy, gdzie dokonywał ostatnich z zaplanowanych reperacji, minął wicedyrektora i jakiegoś faceta w długich dredach. Widział go czasami w szpitalu. Mąż doktorki czy ktoś tam. Pana Jerzego szczerze zainteresowało, do kogo przyszli mężczyźni. Dlatego stanął w progu, uchylił drzwi i nadstawiał ucha.

Ciało Katarzyny Felczer przykryte było białym materiałem/całunem. Wicedyrektor Ambrański odsłonił je z przejęciem. Spojrzał na mężczyznę obok.

– Pan jest detektywem? – spytał dziarsko Ambrański.

– Nie wyglądam?

– Nie – odparł szorstko wicedyrektor. Po chwili złapał się na nieuprzejmości. – Z całym szacunkiem, panie Ostaszewski.

–  Z całym. Nie jestem z policji. Wróćmy do meritum. Co stwierdziła sekcja?

– Wysokie stężenie chloropromazyny i alkoholu. Kasia, znaczy Felczer, razem ze środkami przyjęła około dwóch litrów wódki. Co jeszcze… – doktor przewrócił kartki ułożone na ciele Felczer. – Rejestr leków wskazuje, że brakuje nam Fenactilu.

– Po polsku proszę.

– Prościej mówiąc, leku psychotropowego – wicedyrektor porzucił akademicki ton. – Podajemy go pacjentom cierpiącym na schizofrenię.

– Czy pani Felczer pobierała Fenactil ostatnio?

– Tak.

– Proszę dokładniej – Ostaszewski zasłonił twarz denatki.

– Wiem, do czego pan zmierza, ale nie będę mógł odpowiedzieć na to pytanie. Fenactil został pobrany w dużych ilościach w dniu śmierci Katarzyny Felczer. Rejestr nie wskazuje, kto pobierał lek i jakim pacjentom go podał.

Ostaszewski przetarł oczy. Podrapał się po podbródku i westchnął.

– Pani Felczer została znaleziona w pokoju pacjentki o nazwisku Skiblewska – stwierdził mężczyzna.

– To prawda – Ambrański kiwnął głową.

– Czy gdyby została znaleziona wcześniej, mogłaby zostać uratowana? – Ostaszewski machnął ręką. – Niech pan nie odpowiada. Wiem, że to możliwe. Proszę mi zatem powiedzieć, jakim cholernym cudem Katarzyna Felczer umarła na łóżku, w sali, w której na krześle kołysze się jedynie chora psychicznie pacjentka?

Ambrański zmieszał się.

– Czy mógłby mi pan pokazać odznakę? – zapytał nieśmiało.

Pokazał.

– Faktycznie, nie jest pan z policji… Czemu pańskie biuro się tym interesuje?

– Nie interesuje – odparł Ostaszewski. – Moją żonę interesuje, dlaczego umarła jej koleżanka z pracy. Siedzi w domu i płacze, a ja nie lubię, jak ryczy. Widzę obrączkę na pana ręku. Myślę, że wie pan, o czym mówię.

– Ale tak… Bez nakazu?

– Niech będzie – Mężczyzna wyprostował się. – Nakazuje panu.

– To jakieś żarty! – Wicedyrektor zważył odznakę. Orzeł biały siedzący na konturze Rzeczpospolitej gryzł się nieco z niebieskim tłem. – Salowa znalazła wczoraj rano panią Felczer. Leżała na łóżku. Bez obrażeń wewnętrznych i zewnętrznych. Zero ran. Może pan wykluczyć napaść. Wyglądała, jakby spała. Lekarze czasami śpią na łóżkach pacjentów… Takie czasy, proszę pana. Salowa była przekonana, że Felczer śpi. Nazajutrz sytuacja się ponowiła, a ja nie mogłem dodzwonić się do Kasi. Wtedy pańska żona połapała się, o co chodzi. W sali Skiblewska kołysała się na krześle, jak gdyby nigdy nic. Przedwczoraj jej się polepszyło swoją drogą… Zaczęła nawet chodzić na stołówkę. Przez to nikt nie przynosił jej jedzenia do sali. Felczer, znaczy Kasia, miała ją zbadać, zaczęliśmy już podawać leki, które pacjentka brała wcześniej, cholera… Potem pana żona stwierdziła zgon i… przysłała pana.

– Pan rozmawiał jako ostatni z denatką?

– Tak. Poinformowałem ją o dyżurze. Kasia chyba nie chciała go wziąć… Mogła się fatalnie czuć po…

– Po innych dyżurach?

– Niech pan zrozumie – Ambrański odzyskał rezon. – Lekarze niechętnie biorą dyżury. To ryzyko. Na dyżurach różne rzeczy się dzieją. Obciążenie fizyczne, psychiczne, stres…

– Sugeruje pan samobójstwo?

– Nic innego, proszę pana – wicedyrektor ciężko westchnął. – Przecież nie zabiła jej Skiblewska.

***

Pogrzeb odbył się w następną środę.

Potem w szpitalu po Katarzynie Felczer nikt nie zapłakał. A potem wszyscy żyli długo i zrzędliwie.